Przeskocz do treści

No to ładnie

2 czerwca 2011

długo mnie tu nie było:)

Opowieść o Blanche i Marie

13 kwietnia 2010

„Dzisiaj wszyscy już wiedzą. Zarówno Blanche, jak i Marie miały umrzeć od tych zagadkowych, pięknych i kuszących promieni radu, tych, które mieniły się tak tajemniczo, od tego odkrycia, które jak wrota, otwarte szeroko na czarną i groźną otchłań, miały zmienić historię swiata. Najpierw Blanche. Potem Marie.

Długo próbowano nic nie widzieć i wszystko ukryć.

Pracownicy laboratorium umierali jeden po drugim, większość na leukemię, część poobcinano podobnie jak Blanche. (…)

Ale o tym nie dowiedziała się nigdy, Nie żyła już od kilku lat. Wszystko zdarzyło się później. Tłumaczy to jednak, dlaczego Blanche powoli traciła nogi i lewą rękę. jej opowieść jest nie tylko o Marie Curie czy nawet o Jane Avril, ale przede wszystkim traktuje o niej samej i profesorze Charcocie, o ich czworgu. Nie ma tam nic o jej zatruwaniu się, ani o dużo wolniejszym zatruwaniu się i śmierci Marie. Co innego jest siłą napędową Księgi Pytań.

Można by rzecz: miejscem, z którego zaczynamy opowieść, jest kadłubek.”

Per Olov Enquist, Opowieść o Blanche i Marie, Jacek Santorski & Co Agencja wydawnicza, Warszawa 2006, s.24-25

Emigranci i Imigranci

11 kwietnia 2010

Dwie kolejne książki tetralogii nie zostały przetłumaczone na język polski, dlaczego? Pokrętna polityka wydawnicza, a książka ciekawa.

W dzisiejszych czasach dużo łatwiej zbudować pierwszy dom:

„Karl Oskar wybrał na chatę lasek dębowy na cyplu, tam gdzie spędził pierwszą noc nad Ki-Chi-Saga. Z Robertem w charakterze pomocnika wzniósł chatę z nie heblowanych desek o powierzchni dziesięć stóp na dziesięć, z dachem z ostruganych gałęzi lipowych, które przykrył torfem i korą. Robota zajęła mu cztery dni, mimo że miał brata do pomocy. Partia desek nie starczyła na podłogę; ziemię udeptano i wyłożono grubą warstwą siana, które uprzednio skosił i wysuszył. W otworze frontowym umieścił małe, zbite z desek drzwi i zawiesił je na zawiasach z witek wierzbowych. Wyciął potem w ścianie małe otwory, żeby docierało do środka światło dzienne. Nie tracił czasu na wstawianie pieca, dym nie miałby dobrego ujścia z tak małej chaty. Z gliny, piasku i kamieni wymurował małe palenisko tuż przed drzwiami; posłuży im do gotowania strawy. Dopóki jest w miarę ciepło, mogą gotować na świeżym powietrzu. Długo musiał jednak szukać na brzegach jeziora odpowiedniej ilości kamieni. Szukanie kamieni było dla chłopa z Korpamoen zajęciem nadzwyczajnym.

Pierwszy dom w Ameryce Północnej był gotowy, mogli zamieszkać pod własnym dachem.”

Moberg Vilhelm, Imigranci, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1987, s.191

Woody Allen w starym stylu

10 kwietnia 2010
tags:

Film jest po prostu świetny!

„Ofiara 44” Tom Rob Smith

9 kwietnia 2010

tom rob smith

„Lew siedział, rozpamiętując słowa Raisy. Uznała, że wolno jej osądzać jego postępowanie, gardzić nim, udając jednocześnie, że sama ma czyste ręce. Ale wychodząc za niego za mąż, wiedziała, czym się zajmuje, cieszyła się z przywilejów związanych z jego stanowiskiem, chętnie jadła delikatesy, jakie udawało się zdobyć, kupowała ubrania w dobrze zaopatrzonych spectograch dla urzędników państwowych. Skoro praca w służbie zdrowia wzbudzała w niej taką odrazę, dlaczego nie odrzuciła jego umizgów? Wszyscy rozumieli, że aby przeżyć, trzeba ustępować. Lew robił okropne rzeczy – moralnie niedopuszczalne. Dla większości ludzi czyste sumienie stanowiło nieosiągalny luksus, do którego Raisa nie mogła rościć sobie praw. Czy prowadziła lekcje zgodnie ze swoimi przekonaniami? Najwyraźniej nie, zważywszy na jej sprzeciw wobec aparatu służby bezpieczeństwa – ale w szkole musiała wyrażać swoją aprobatę dla państwa, wyjaśniać uczniom mechanizm jego działania, chwalić je, indoktrynować ich, by równie gorąco to państwo popierali, a nawet zachęcać, aby nawzajem na siebie donosili. Gdyby tego nie robiła, z doniosłoby na nią któreś z dzieci. Jej zadanie polegało nie tylko na bezwarunkowym podporządkowaniu się wytycznym władzy, ale i na tłumieniu dociekliwości uczniów. Takie samo zadanie czekało na nią w nowym mieście. Zdaniem Lwa, on i jego żona byli trybami tej samej maszyny.”

Tom Rob Smith, Ofiara 44, Prószyński i S-ka, Warszawa 2008, s. 174.

„Boskie sekrety siostrzanego stowarzyszenia Ya-Ya”

21 lutego 2010

Książka Rebecci Wells została napisana w 1996 roku, jednak jej fabuła dotyczy lat 50-tych i 60-tych. Wszystko widziane jest z perspektywy współczesnych realiów autorki.

Historia kręci się wokół konfliktu matki i córki (scenarzystki), który pojawił się po opublikowaniu przez jedną gazetę wywiadu z Siddą. To właśnie podczas tego wywiadu opowiedziała o swoim niełatwym dzieciństwie, kiedy to matka nazbyt chętnie biła swoje dzieci pasem. Oburzona Vivi, postanawia nigdy nie kontaktować się z córką i zakazuje tego również wszystkim swoim znajomym.

Szczęśliwa do tej pory Sidda postanawia odłożyć ślub ze swym ukochanym i w liście do matki Vivi przyznaje, że chyba nie jest zdolna do kochania. Ta krótka informacja staje się przełomem i sprawia, że Vivi postanawia wysłać córce album z wszelkimi sekretami boskiego stowarzyszenia Ya-Ya, paczki przyjaciółek wychowujących się razem w jednej miejscowości w Luizjanie.

Książka Rebecci Wells to zbiór tych opowieści z życia Vivi, Caro, Necie i Teensy – czterech bogiń, których przyjaźń przetrwała wiele lat cierpienia, porażek, radości i smutków macierzyństwa. Dla mnie to przede wszystkim cudowny wręcz obraz kobiecej solidarności oraz wpływu wychowania, dzieciństwa na dorosłe życie każdego człowieka.

Właśnie z tego powodu bardzo mi przypomina „Dom Augusty” Majgull Axelsson gdzie też pokazany jest wpływ wychowania na macierzyństwo i fakt, że często powiela się te same lub podobne błędy jakie popełniały matki. Główną różnicą jest przyjaźń członkiń Ya-Ya, miały one siebie, i dzięki zażyłości potrafiły wybrnąć z niejednej opresji. Książka Rebecci Wells jest przede wszystkim zabawna, wesoła, mnóstwo w niej opowiastek i historyjek wywołujących mój uśmiech na twarzy.

Styl książki jest lekki, oddaje żywiołowość czterech przyjaciółek, ich inteligencję i poczucie humoru. Szkoda tylko, że tak niewiele książek opisuje przyjaźń stricte damsko-damską. Rebecca Wells pokazuje przyjaźń ponad wszystko, ponad związki, macierzyństwo, prawo czy nawet upływ czasu. Świat pokazany z perspektywy kobiet i ich trosk i radości jednak widziany oczami małej Siddy. Jej wspomnienia z dzieciństwa wracają i rozjaśniają się właśnie dzięki lekturze albumu. To taka swoista terapia pozwalająca zrozumieć zachowanie matki i zaakceptować jej błędy. Okazuje się, że nie trzeba wydawać milionów na psychoterapeutów, wystarczy cofnąć się do swego dzieciństwa i zrozumieć pewne mechanizmy w nim zachodzące.

Książka jest idealną lekturą dla kobiet, które zapomniały już o „solidarności jajników”, o sile przyjaźni i o tym, że warto akceptować siebie nawzajem. Ciężki temat powielania błędów wychowawczych nie przytłacza, w przeciwieństwie do Axelsson Rebecca Wells nie musiała wytoczyć ciężkich dział i wywoływać depresji u czytelnika, by przeanalizować zachowanie rodziny.

W tym wszystkim przewija się też atmosfera Luizjany – fantastyczna historia czterech członkiń siostrzanego stowarzyszenia Ya-Ya, które trafiły do aresztu za kąpiel nago pewnej letniej nocy w beczkowozie gdyż nie mogły wytrzymać upału. Cała społeczność lokalna była oburzona usłyszawszy, że córki szanowanych obywateli zachowały się w taki sposób. One oczywiście nic sobie z tego nie robiły.

Czytając „Boskie sekrety siostrzanego stowarzyszenia Ya-Ya” cały czas marzyłam o organizowaniu wspólnych wypadów na obozy letnie wraz z moimi przyjaciółkami i naszymi dziećmi. Ciągle przyrównywałam moje przyjaźnie do jakby nie było wielkiej zażyłości tych kobiet. Biedni tylko w tej całej opowieści są mężczyźni, którym tak niewiele poświęca się uwagi, i tak niewiele znaczą oni w życiu Ya-Ya.

Zdecydowanie polecam wszystkim kobietom, powinny przeczytać po to by docenić potęgę przyjaźni, „solidarności jajników” o której przy mężach, partnerach tak łatwo zapominają. Kobiety zbyt łatwo poświęcają niejedną przyjaźń, chętnie zostawiają każdą koleżankę by zrobić wszystko dla swojego faceta. Książka ta pokazuje, że może warto skłonić się ku tej drugiej stronie, przyjaźń damsko-damska pomaga przetrwać każde kłopoty.

„Sztuka bycia Elą”

16 lutego 2010

Od przeczytania książki Johanny Nilsson minęło już trochę jednak mam nadzieję, że uda mi się przypomnieć te najważniejsze dane i moje osobiste wrażenia z lektury. Powieść opublikowano w 2003 roku i to właśnie w czasach współczesny dzieje się akcja „Sztuki bycia Elą”, swoją drogą niby nie lada sztuki. Swego czasu wiele się czytało o tej właśnie książce na waszych blogach, dlatego też jak zobaczyłam ją na półce bibliotecznej postanowiłam spróbować.

Książka spodobała mi się przede wszystkim z powodu podobnej aury pogodowej: śnieg, mróz i zima to dokładnie nasz pejzaż za oknem. Miło i jakże łatwo było wczuć się w klimat. Jednak aż nazbyt wiele elementów nie przypadło mi do gustu. Po pierwsze, od literatury skandynawskiej wymagam by wprowadziła mnie w nastrój doła, pesymizmu i ponurego nastroju spowodowanego głęboką refleksją nad niedolą ludzkiego losu, o! No może wymagam to zbyt ostre słowo jednak spokojnie mogę powiedzieć, że tego się od takiej literatury spodziewam. Tymczasem czytając „Sztukę bycia Elą” odniosłam wrażenie, że pisał ją jakiś amerykański ghostwriter, na pewno nie człowiek o skandynawskiej duszy. Happy end to zwieńczenie bardzo uproszczonej fabuły i płycizny psychologicznej. Czy w życiu możliwe by tak pogmatwana Ela tak łatwo ułożyła sobie życie? Nigdy.

Z drugiej strony może być to zamierzona innowacyjność autorki, która pewnego popołudnia siedząc przy kubku gorącej czekolady stwierdziła „mamy tyle dołujących książek, napiszmy coś optymistycznego”. I tak też uczyniła. I tak zaczyna się źle, a kończy aż za dobrze. Co podoba mi się jednak u Nilsson to ta akceptacja lekko niestandardowego zachowania, to, że starała się pokazać, że normy społeczne niekoniecznie są jedynym wyznacznikiem. Dlatego w pełni akceptujemy Elę i jej niechęć do dorastania, poważnej pracy i studiowania. Ma do tego prawo.

Książkę „Sztuka bycia Elą” czyta się bardzo dobrze, to taka lektura na jeden wieczór, niestety również do zapomnienia przez noc. Wartka akcja i zabawne dialogi pozwalają oderwać się od rzeczywistości i powrócić do świata młodzieńczych marzeń, w których w pewnym momencie na koniu pojawi się rycerz i rozwieje nasze wszystkie problemy.

No dobrze, ale o co chodzi? Ela to 26-letnia pannica, która od rozwodu rodziców postanawia buntować się przeciwko dorastaniu, i to właśnie rodziców obarcza odpowiedzialnością za całe zło tego świata. Sama nie potrafi radzić sobie ze swoją psychiką, buntuje się na różne sposoby.

Dlatego bliżej jej do nastolatki niż dorosłej panny. Sytuacja zmienia się w momencie w którym w jej życiu pojawia się Klara, córka narkomanki ukrywająca się w piwnicy jej domu. I nagle Ela staje się odpowiedzialna za drugiego człowieka, to przełom w jej zachowaniu. Walczy o to by nie oddać Klary do domu dziecka, przygarnia dziewczynkę i zaczyna ją kochać. „Skorupa” Eli staje się coraz bardziej miękka, dzięki czemu pojawia się i rycerz, Jimmy – lek na całe zło.

Właśnie to pojawienie się Jimmiego wzbudziło mój największy bunt, bo to właśnie dzięki niemu Ela przestaje obarczać rodziców winą, ma nowy punkt zaczepienia. Już widzę jak Jimmy staje się kolejnym „kozłem ofiarnym”. Jestem gorącą zwolenniczką poukładania sobie życie z samą sobą przed rzucaniem się w związki i zaangażowanie.

Wraz ze „Sztuką bycia Elą” wróciłam do czasów szkolnych kiedy to jak kochałam to na zabój a jak cierpiałam to zanurzałam się w otchłani rozpaczy. Styl książki wspaniale oddaje właśnie taką nadwrażliwość bohaterki. Dlatego zupełnie szczerze poleciłabym książkę wszystkim nastolatkom, do przeczytania zaraz po książkach Krystyna Siesickiej. „Sztuka bycia Elą” daje nadzieję, że w życiu może się wszystko dobrze ułożyć i myślę, że jest to jej pewien plus.

Jako oczekująca dziecka z przyjemnością czytałam jak życie potrafi zmienić się po urodzeniu dziecka i jak nadaje ono życiu sens, i chyba to najcenniejsze jak dla mnie elementy tej lektury. Czy sięgnę jeszcze po Johannę Nilsson? Chyba nie.

„Bóg rzeczy małych”

1 lutego 2010

Są takie książke, które czyta się w mgnieniu oka niezależnie od ich objętości. Ale są również takie przy których należy się zatrzymać, smakować każde zdanie i delektować jego znaczeniem. „Bóg rzeczy małych” Arundathi Roy należy niewątpliwie do tej drugiej grupy. Im wolniej się ją czyta, tym bardziej można docenić świat wykreowany przez autorkę.

Jest to świat starych Indii ulegających przemianie, świat małych dzieci nie zdających sobie sprawy z istnienia „dorosłych” problemów i świat podziałów kastowych. Książki nie da się porównać do żadnej z przeczytanych przeze mnie dotychczas, taka nowa jakość, w której prawie każde zdanie (choćby było wypowiadane przez dziecko) jest kunsztownie zbudowane, niesie ze sobą przesłanie. Jak to w poezji niewiele słów może zawierać ogrom treści. Tak jest tutaj, słowa małoletnich bliźniąt Esthy i Rahel pokazują nam świat dorosłych, dzieci nieświadomie odkrywają sekrety dorosłych i odsłaniają ich najczulsze punkty.

Jeżeli chcieć streścić w jednym zdaniu to książka ta opowiada o miłości, dzieciństwie, dramatach przeżywanych przez dorosłych i o nieuchronności pewnych zdarzeń. Roy pokazuje tło obyczajowe i polityczne Indii w których niedotykalni nigdy nie byli szanowani przez dotykalnych, gdzie podziały kastowe dyktowały „kogo i jak można kochać”.

Książka opowiada o kilku tygodniach życia bliźniąt oraz ich rodziny matki, babki, wujka od momentu przybycia ich kuzynki Sophie Mol do tragicznego końca wydarzeń. Jednak historia zatacza znacznie szersze kręgi i ten krótki okres czasu ujęty jest w znacznie szersze ramy czasowe. Dzięki temu poznajemy okoliczności i wydarzenia, które uwarunkowały takie a nie inne zachowania dorosłych.

„Bóg rzeczy małych” to też opowieść o tym jak łatwo skrzywdzić kogoś i zmienić jego życie nieodwołalnie i jak głupota i bezduszność innych może doprowadzić do tragedii.
Na pewno jest to idealna książka na zimowe wieczory, kiedy to schowani pod kołdrą czy ciepłym kocem wnikniemy w niby odległy świat Indii, który tak naprawdę jest bliźniaczo podobny do naszego.

Kryminał da się lubić

26 stycznia 2010

Wskakuję tu, żeby uaktualnić wiadomości z placu boju – otóż zdobyłam już kilka książek które mam zamiar przeczytać w ramach wyzwań.

Tak więc moja biblioteka miała dla mnie „Texaco” Chamoiseau,  postaram się zapamiętać jak najwięcej z dziejów Martyniki. Wypożyczyłam też „Bóg rzeczy małych” Arundhati Roy, „Zabić drozda” Harper Lee, chociaż od razu zabrała mi książkę mama i „Boskie sekrety siostrzanego stowarzyszenia Ya-Ya”. I na tę ostatnią książkę cieszę się bardzo, zostawiam ją sobie jednak na deser.

Oprócz tego warto odnotować, że w końcu podobała mi się pewne czytadło z gatunku „zgadnij kto zabił”  i przeczytałam pierwszą część Millenium Stiega Larssona w 2 dni. Książka wciągnęła mnie do tego stopnia, że nawet nie chciało mi się spać, co w przypadku osoby śpiącej po 12 godzin na dobę jest nie lada osiągnięciem. Dałam się wciągnąć w larssonomanię i dobrze mi z tym. Co więcej, jeśli kiedyś pojawi się wyzwanie wymagające czytania kryminałów to wezmę w nim udział.

(Nie)banalna więź

25 stycznia 2010

Bardzo trudno będzie mi się wypowiedzieć w kwestii “Niebanalnej więzi” napisanej przez Sarah Waters. Czuję się niemożliwie nabita w butelkę i oszukana. Niby chwalona, niby znawczyni powieści wiktoriańskiej jednak zniechęciła mnie do swych książek niezwykle skutecznie – mam zamiar stronić od niej jak tylko się da. Otóż „Niebanalna więź” to w 90% gniot jakich mało, powiastka dla panienek w wieku szkolnym. Nie, żebym oczekiwała od powieści wielkiego polotu, ale trudno było mi ę książkę znieść.
Duży wpływ na moją opinię ma język całości powieści – afektowany i pretensjonalny, od wszelkich ochów i achów aż robi się niedobrze. Nie chciałam uwierzyć, że cała książka może być tak okropna, więc uparcie czytałam do końca i rzeczywiście, zakończenie pozwoliło mi na trochę odzyskać szacunek dla autorki. Ale to tylko i wyłącznie dlatego, że jestem naprawdę cierpliwym czytelnikiem i dużo wytrzymam. Książkę chciałam cisnąć w kąt i to z wielkim zdenerwowaniem, ktoś inny na pewno nie doczytałby jej do końca.
I nie obchodzi mnie to, że zakończenie jest „niby” zaskakujące, ani to, że Sarah Waters opisuje inny rodzaj miłości – po prostu jestem na nie. I nie napiszę nic na temat fabuły, bo nawet nie wiem jak.

Nurtuje mnie tylko jedno pytanie – dlaczego autorce wydawało się, że ktoś przeczyta 200 kiczowatych stron by poczekać na te 2 bardziej ciekawe?